Marcel, wyłaź z tej lawendy! – na zagonku rozległ się ciepły, acz stanowczy głos marcelinowej mamy. Koziołek zdawał sobie sprawę, że ten cudny lawendowy zagonek jest oczkiem w głowie jego rodzicielki, że nie ma niczego, co bardziej irytowałoby ją, niż bezwolne tam wycieczki i pląsanie w krzaczkach pachnących na całą okolicę kwitnących właśnie kwiatów.

Lawenda odurzała zapachem, koiła rozbuchany charakter młodego koziołka, ale zagonek był najlepszym miejscem do polowań na motyle.
Tak właśnie w opactwie Senanque Marcel spędzał dzieciństwo. Nie brakowało mu niczego, mógł beztrosko brykać całymi dniami pod czujnym okiem mamy, mógł skakać na pochyłe drzewa z kózkami z sąsiedztwa i napawać się pięknymi widokami lawendowych pól.

Jednak było coś, co powodowało niepokój, coś przez co Marcel nie mógł znaleźć sobie miejsca, coś co kazało mu wypuszczać się coraz dalej i dalej. Była  w nim taka dziwna ciekawość świata więc kiedy Marcel dorósł, a zwiedzanie okolic nie było już interesujące zarzucił tobołek na ramię i ruszył w świat.
Nikt nie wie jak długo trwała jego wędrówka i którędy prowadziła. Powiadają, że odnaleźć ją mogą tylko najbardziej uważni. Tylko Ci, którzy potrafią wyczuć delikatny zapach lawendy. Bo nasz koziołek wszędzie tam, gdzie odpoczywał, wszędzie tam, gdzie otwarto przed nim drzwi, aby nabrał sił do dalszej wędrówki, zostawiał w podziękowaniu wraz z dobrymi życzeniami małą sadzonkę lawendy.
Nikt również nie wie, kiedy Marcel pojawił się na jurajskiej ziemi. Najstarsi powiadają, że zmęczony trudami podróży koziołek usnął na polnej kopce słomy, a kiedy obudził się okryty ciepłym kocykiem jego oczom ukazała się kózka Marynia. Stała przed nim z tacą pełną cudnie pachnącego sianka. Było coś pięknego w oczach Maryni, był taki spokój, do którego nasz bohater był przyzwyczajony, była miłość i radość życia. Te oczy przypomniały Marcelowi o jego mamie – zawsze pełnej miłości, spokoju i opieki. Wpadł Marcel więc po uszy. Zakochał się w Maryni, a że umęczony wielomiesięczną podróżą nie widział poza tymi jej oczyskami nic więcej, został w Jastrzębiu.
Powiadają, że jest już tam całkiem niezła gromadka małych koziołków, które brykają, dokładnie tak, jak Marcel to robił za młodu na prowansalskiej ziemi. Tak samo gonią motyle, a że kózki są karmione spokojem i miłością ich rodziców dają najwyborniejsze kozie mleko. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby czułe podniebienia znalazły w nim również smak lawendy.
Tłumy zjeżdżają więc do Jastrzębia, by poznać Marcela, który przebył tak daleką drogę, by poznać Marynię i całe ich wspaniałe stadko. Większa jeszcze grupa pielgrzymuje tam, by rozkoszować się smakami, bo kozie mleko i sery to specialite de la maison. Znajdziecie je w każdym daniu serwowanym w tamtejszej Ferme Auberge!