Sprawa się nieco rypła. Raczej z domu ruszać się nie należy. Może to i dobrze, bo mnie jakby cierpliwości przybyło. Chleb na zakwasie rośnie jak nigdy, a czytelnicy mają czas, aby nasze przepisy wdrożyć w życie. Jeśli mamy żyć jak w pierdlu, to przynajmniej z rozmachem!
Kochamy Francję więc dziś zakładamy berecik z antenką, panie malują usta na czerwono (powieka jasna, kreska na oku czarna przypominam). Perfum na szyję nałożony, fartuszek w pasie pięknie przewiązany i do dzieła.
Tym, którzy wyobraźni za dużej nie mają zalecam szklaneczkę wina, aby łatwiej było teleportować się do Paryża.
Słyszycie?
Klaksony, smród spalin z ronda przy Łuku Triumfalnym, zapach parzonej kawy, brzdęk wyciąganych z wyparzarki filiżanek i spodeczków, coby jakiś covid się nie przyplątał i błogi spokój. Spokój w centrum Paryża? Dobra, przegięłam.
W każdym bądź razie siedzimy sobie przy stoliczku, jedni delektują się kawą, inni winem. Nasze nosy wystawione są na próbę, bo obok bistro znajduje się jedna z niewielu już boulangeire. Tych boulangerie, co o mąkę dobrą dbają po dziś dzień i modlą się nad zakwasem czy drożdżami, a potem w piec zerkają, czy ci energiczni towarzysze rosną jak należy.
Czasu minęło wiele odkąd starożytni Egipcjanie ulepszyli rozczyn, a Grecy zaczęli stosować drożdże winne. Potem problemem stało się regularne pozyskiwanie mąki do pieczenia chleba. Ten był wypiekany tylko z pełnego przemiału. Dopiero za Króla Słońce – Ludwika XIV piekarze doszli do tego, jak oddzielać mąkę od łuski i uzyskać delikatny biały pył. Również wtedy chleb zyskał rumianą i chrupiącą skórkę, dzięki drożdżom piwowarskim. No i stało się, bochenki nie były już okrągłe, wierzch był nacinany, a skórki było coraz więcej, bo o to chrupanie właśnie chodziło. Chodziło również o to, by pieczywo mieściło się w kieszeniach mundurów napoleońskich żołnierzy i o to, by wypiec naprędce śniadanie paryżanom, kiedy wprowadzono zakaz pracy przed 4 rano dla piekarzy. I jeszcze wiele, wiele bajek powstało na temat najpopularniejszego dziś pieczywa we Francji, czyli bagietki.

Drogie Panie i Panowie, dziś pieczemy bagietkę. No bo cóż innego podbije smak kozich serków, winegretu, czy jeszcze wielu innych potraw, które przyrządzić możecie wraz z nami. Lokowanie produktu jest zbędne, bo doskonale wiecie, że najlepsze kozie sery znajdziecie w Jurajskim Koziołku, ale dla porządku przypominamy.
Przepis? Voila!

Z połowy kilograma mąki wyjdą piękne trzy bagietki. Warto o mąkę dobrą się postarać, bo wpływ ma ona wielki na efekt naszej pracy.
W szklance (mam taką z grubego zielonego szkła; dołączali ją kiedyś do zakupu bacardi; zawsze używam jej do pieczenia, jako miara; nigdy mnie nie zawiodła) mieszam łyżeczkę cukru z ok. 14 g drożdży, dopełniam do połowy ciepłą wodą i wstawiam w kopczyk mąki. Dlaczego tak robię? Ano dlatego, aby rozczyn, który będzie rósł, nie poszedł sobie na spacer i nie zgubił się, bo wtedy szlag trafi proporcje. Kiedy zacznie kipieć ze szklaneczki, wlewam wszystko w kopczyk i rozrabiam łapą, nie zapominając o soli, bo to zdarza mi się nader często. Dolewam szklankę wody, tą właśnie szklankę o której wspomniałam. Jeśli ktoś z Was chciałby odmierzać, to będzie to ok. 350 ml wody w sumie. Potem stawiam ciasto na stołeczku koło kominka. Niech rośnie w cieple. Od czasu do czasu zaglądam, mówię czule (bo co mi innego zostało), przykrywam, czekam. Kiedy ciasto swoją objętość zwielokrotni, dzielę na trzy. Formuję paluchy i wstawiam do nagrzanego piekarnika (ile fabryka dała; mnie dała 250 stopni). Dobrze jest na spód piekarnika wstawić naczynie z wodą, aby para swoje zrobiła. Potem czekam ok. 30 min i mam!
Rumiane bagietki z cudownie chrupiącą skórką. Znikają zanim ostygną! Smacznego.